Kiedy miałam 20 lat wiele rzeczy było nie tak. Głównie we mnie.Studiowałam dwa kierunki, resztki doby pożytkując na wolontariaty, staże, związek, sen i zmęczenie. Rozstrojona niezdecydowana, niepewna. Pytania natury egzystencjalnej zagłuszając robieniem wielu rzeczy, rozpaczliwie poszukując ich sensu. Chciałam zbawić świat po to, żeby był dla mnie milszy, a kiedy próbował, to się nim brzydziłam i uważałam, że jest zupełnie nie dla mnie i … uciekałam.
Ciągle uciekałam. Od kogoś, przed kimś, z obawy przed czymś, dla zasady-ot, lubując się w zachowaniach nieco melodramatycznych i teatralnych. Przyzwyczajona do słodkiego poczucia bezpieczeństwa, które dawało mi permanentne bycie zagubioną, niezdecydowaną i nieszczęśliwą.
Aż nagle, w czasie przypadkowej wizyty, padło hasło, że w mojej głowie, poza głupimi myślami, dzieją się rzeczy o wiele gorsze. Dzieją i rosną, dlatego widzę gorzej i trzeba sprawdzić,czy obawy zamienią się w fakty.
To nie jest rzewna historia, ot przypomniała mi się dziś,kiedy przeczytałam o walce z depresją osoby, którą cenię. Kolejne tygodnie, nie tylko rozstrojona, niezdecydowana czy niepewna, ale najzwyczajniej po***na ze strachu przed śmiercią i guzem w czaszce, spędziłam na umawianiu kolejnych wizyt u kolejnych specjalistów.
Komu nie obce załamania nerwowe, depresja, lęki, nerwice i inne gówna, komu dusza nad rozumem niestety góruje po stokroć i starą duszę ma od zawsze, ten wie, że zło, które nosi się w głowie żywi się złem faktycznym. Czerpie energię z autentycznych dramatów, rozterek, traum, negatywnych zdarzeń. Na tym polega paradoks- osobowość depresyjna gdzieś po cichu cieszy się na swój popieprzony sposób, że w końcu zdarza się coś, co usprawiedliwia permanentne poczucie bycia nieszczęśliwym. Wreszcie ma się jakieś uzasadnienie swoich zachowań dla świata, jakieś namacalne źródło smutku i destrukcyjnych myśli.
Miałam 20 lat, wyobraźnia podpowiadała mi, że na pewno umrę, że to lepiej i że to straszne jednocześnie. Siedziałam w poczekalni do kolejnego specjalisty, tym razem neurologa. Przebadana i przemacana przez innych kolegów po fachu, którzy za 150 złotych mówili mi, do kogo mam się udać dalej, siedziałam, kuląc się i płacząc dyskretnie aż po kość w poczekalni.
Pani neurolog była w wieku mojej babci. Postukała mnie w paru miejscach, sprawdziła równowagę, refleks i spojrzała na mnie znad papierów. Miałam tak bardzo dosyć tego medycznego maratonu i wszystkiego,co poza nim działo się ze mną, że nawet nie próbowałam udawać tak jak zwykle, że jest inaczej. A ona zapytała nagle, po prostu, jak żyję. I pękłam.
Wyplułam z siebie potok słów, o dwóch kierunkach, planach, braku sił, dzieciństwie, kompleksach,chorych ambicjach. O tym, ze gonię, ale kondycję mam słabą, że nie wiem dokąd i po co. Fonię zakłócał radomski szloch.
A ona siedziała tam, jak posąg poryty zmarszczkami czasu. Tylko oczy jej zdradzały, że coś dociera, a ja z pacjenta przepoczwarzam się w człowieka.
Uspokoiła, że nie umrę na guza, ale jeśli nic z tym nie zrobię, to na wrzody na pewno. Powiedziała, że zamiast latać i robić wszystko, powinnam usiąść na dupie i zastanowić się co tak właściwie robić chcę. Poradziła rzucić literaturoznawstwo,bo mądrych książek jest niewiele, reszta tylko próbuje je naśladować i inteligencji nie mierzy się w ilości przeczytanych pozycji.
A nade wszystko zalecała założenie rodziny, urodzenie dziecka, skupieniu się na sprawach bieżących i nabrania dystansu do tego, co wtedy wydawało mi się tak obrzydliwie ważne.Nie posłuchałam.
Drugich studiów nie skończyłam, związek się rozpadł. Nadal chciałam za dużo, nie wiadomo po co, ale absolutnie natychmiast i za bardzo. Zagubiona, niezdecydowana i niepewna. I tak minęły 3 lata.
Potem w końcu coś we mnie pękło (wiem co i dlaczego dokładnie, ale przemilczę) i resztkami sił doczołgałam do gabinetu specjalisty znalezionego w internecie. Pamiętam efekty uboczne pierwszych psychotropów- przekonanie, że umieram na zawał, jadłowstręt i to ciągłe oblewanie się potem. Dalej nie było lepiej, ot, tylko bardziej obojętnie.
Po kilku miesiącach brania leków magicznie rozpuścił mi się kamień, który tkwił gdzieś na wysokości żołądka i przypominał, że ja ciągle coś muszę, czegoś chcę, powinnam i na coś jestem skazana. Ledwo stanęłam prosto, poznałam tatę Lenki. Poczułam, że nawet jeśli to za wcześnie żeby stać samodzielnie, to jestem gotowa upaść na tyle mądrze, żeby wiedzieć, że to nie dno rozpaczy, a pospolita gleba. Zanim nacieszyłam się tym stanem, okazało się, że będę mamą.
JA. Ta wiecznie zagubiona, niezdecydowana i niepewna będę wyznaczać cel, podejmować decyzje i dawać pewność kolejnej istocie. Własnemu dziecku. Ryczałam jak opętana. A dziś moja cudowna Lenka, bez której nie wyobrażam sobie siebie, ma 10 miesięcy.
Macierzyństwo z pewnością nie może być remedium na problemy emocjonalne i ludzie porąbani powinni raczej nie ulegać pokusie prokreacji. Nie zmienia to jednak faktu, że w moim konkretnym przypadku pomogło.
Kopnęło w łeb, otrzeźwiło, przewartościowało i zmobilizowało. Nie wiem,co przede mną- być może kozetka i blister albo rzeczy gorsze, wolę się nie zarzekać, bo gdybym zawsze mieć rację, nie miałabym córki. Przecież nigdy nie chciałam zostać mamą.
NO I…
Po wielu zmarnowanych latach to jednak całkiem miłe móc napisać, że nie jestem zagubiona, niezdecydowana czy niepewna. A tylko pospolicie, po ludzku, przyziemnie, absurdalnie niewyspana i w***na 🙂
Po prostu zanim zmarnujemy sobie życie i zdrowie, powinniśmy skonsultować się z kompetentnym lekarzem, niekoniecznie farmaceutą 😉 Żałuję, że nie pamiętam nazwiska pani neurolog i nie mogę jej podziękować za receptę, która na szczęście nie uległa przedawnieniu nawet po 4 latach.
_________________
Dzielę się tą prywatną, zasadniczo chyba nudną historią, bo mnie ciekawi… Czy tylko ja przeżyłam taką mentalną rewolucję?
Historia na pewno nie jest nudna!!! wielu kobietom macierzyństwo pomogło…
Jakieś badania na poparcie teorii czy jak zwykle bezmyślne powtarzanie sloganów?
Hmm….u mnie było inaczej…Narodziny dziecka tylko pogłębiły ten stan, który siedział we mnie od dzieciństwa..a o porodzie jakbym cały rozlazł się w moim ciele…Dopiero narodziny drugiego, terapia, spowodowały, ze z czystym sercem umiem powiedziec „ale mnie to wkurwia”, a nie siedziec w kącie ze łzami w oczach i poczuciem bez sensu życia, bezsilności….
ps. zawsze chciałam byc cieżko chora…chore prawda? ale jak piszesz – ten ból egzystencjonalny był tak „bolesny”, że szukałam usprawiedliwienia swojego stanu psychicznego 🙁
Tak i nie. Dziecka brak ale…. Siedzi tuz pod czaszka ten mrok i co chwile probuje wylezc. Sa momenty ze brak motywacji by wylezc z wyra. Ale jeszcze ogarniam. Tak jest gdy wszyscy mysla ze jestes tak silna ze nic Cie nie zlamie wiec bez wyrzutow sumienia dorzucaja Ci swoje kamienie na plecy a Ty swoich wlasnych masz juz tyle ze ledwo stoisz na nogach. Raz, po pijaku bo jakzeby inaczej bo tylko wtedy troche trace czujnosc i opuszczam garde, rozplakalam sie chlipiac kumplowi w rekaw. Najciekawsze jest to co mi wtedy powiedzial „jak dobrze ze placzesz bo zaczynalem watpic czy jestes czlowiekiem. Nikt nie ma tyle sil. „
Nudna nie jest wcale, jeśli ktoś, tak jak ja odnajdzie w niej cząstkę siebie- wręcz czuję się dopełniona tym, że ktoś ubrał w słowa to, co się ze mną dzieje od kilku lat. Co prawda, dziecka brak, zapłodnionej komórki jajowej także, ale jestem na etapie zmęczenia pędem. Zastanawiam się tylko czy to nie jest tak, że każdy z nas przeżywa taki okres, gdy czuje, że może wszystko, a i wszystko nie jest wystarczające i marszczy się słysząc od starszych: „Kiedyś też byłem młody i myślałem, że mogę wszystko”. Kojarzyło mi się to zawsze z byciem zgorzkniałym. Teraz zastanawiam się czy to nie.. spokój..?
u mnie trochę podobnie. całemu światu chciałam udowodnić, że ze wszystkim sobie dam radę i w dodatku sama. brałam na siebie coraz więcej obowiązków, więcej referatów na zajęcia na polonistyce, więcej obiecywałam już wtedy mężowi. i nic z tego nie wychodziło. zaczęłam unikać zajęć na które miałam coś przygotować, olewałam dom. potem załamałam się już całkiem i poszłam do psychiatry. on zapisał mi leki i dopiero się zaczęło. wcześniejsze lęki i ataki paniki to był pikuś ale przynajmniej spałam w nocy (bo leki). dostałam nawet psa żeby nie bać się zostać sama w domu. potem przychodziła chęć ucieczki z domu (gdziekolwiek). raz nawet się udało a potem jak się znalazłam to zawsze ze mną ktoś był i zamykali drzwi na klucz. wszystko to urosło do takich rozmiarów, że błagałam kolejną psychiatrę (wspaniały fachowiec) o to żeby coś ze mną zrobiła. i wysłała mnie na oddział nerwic – do psychiatryka po prostu. najpierw miało być 3 miesiące, urosło prawie do pół roku. czyli chyba byłam dobrze pokręcona, że mnie tak długo przetrzymali. przeżyłam tam chyba ze 3 przemiany i kilka horrorów. był to szpital akademicki więc dodatkowo do znudzenia opowiadałam historię moich lęków studentom polskim i zagranicznym. 😛 po jakimś czasie czułam się jak eksponat. 😛 w końcu wróciłam do stanu użyteczności społecznej i wyszłam na wolność. znalazłam pracę, zaczęło być stabilnie. i jak zwykle jak się o tym nie myśli (bo zawsze mogą być lepsze warunki na dziecko) wpadliśmy. 🙂 całą ciążę siedziałam na zwolnieniu bo w tej robocie ciąże się nie utrzymują. i teraz siedzę w domu z bobasem i już trochę mi się nudzi. ale za to wiem co chcę robić w życiu zawodowym. to już coś. 🙂 mam już cel i strasznie lubię to robić więc będę do niego dążyć. co do głowy, to jak kuba miał 6 miesięcy dopadło mnie zmęczenie, zmiany hormonalne i osłabienie od karmienia piersią. poszłam wtedy do psychologa trochę się podreperować. bałam się, że będę musiała wrócić do leków ale na szczęście wystarczył magnez z potasem, przejście na butlę i wysypianie się w nocy. 😉
mam wrażenie, że obie cierpimy na nadmiar dobrych chęci i przerost inicjatywy. na to trzeba się trochę leczyć. 😛
Nie wiem czy to czego ja doświadczałam można nazwać depresją, w każdym razie, można to po krótce opisać tak, że wiecznie czułam jakąś pustkę, jakby było mi brak czegoś ważnego, tylko nie wiedziałam czego, a to uczucie prowadziło do ciągłęgo lęku… Nikt o tym nie wiedział, nikomu nie mówiłam bo co tu mówić? Że sama nie wiem o co mi biega? Po urodzeniu bliźniaków zorientowałam się, że uczucia bezsensu i pustki nie ma i tak jak mówisz – jest zwykłe wkurwienie i zmęczenie. Wieczory kiedy dzieci śpią, spędzam na przypominaniu sobie co dziś razem robiliśmy, ile radości sprawiły mi moje potworry i mimo ogromu problemów (głownie finansowych), w środku jestem spokojna i szczęśliwa mimo wszystko. I teraz gdy to piszę, córeczka siedzi mi na kolanach, gładzi po głowie i mówi 'ciaci mama’ ;D. Dzieci wywołują tyle zamieszania w życiu, zaprzątają twój cały czas, nawet ten 'wolny’ bo nie robisz nic innego tylko myślisz właśnie o nich i to jest chyba to lekarstwo na wszystkie smutki, szczególnie te pozornie bezprzyczynowe ;).
PS. Wszystkiego dobrego! – z każdym czytanym postem życzę Ci tego bardziej;D
Cudownie piszesz, to pierwsze.
A drugie… Ja mam trochę więcej niż 20, mniej niż 30 ale stan właśnie ten, z opisywanego przez Ciebie. Rozedrganie psychiczne, strach i ból doprowadzają mnie na skraj rozpaczy. Czasem nie wiem czy rzucić to wszystko co mnie otacza bo jest bezwartościowe, czy może ja tej wartości dostrzec nie umiem. Niestety nie każda rada nada się na każdego człowieka. Za dziecko dziękuję. Za leki także. Chciałabym stać pewnie w miejscu, chociażby na szerokości metra kwadratowego.
Muszę spytać męża ale mi zdaje się, że ciąża i dziecko nie zmieniło moich cech i zachowań.
Janeczka ma prawie 9 miesięcy… Z pewnością, jest to najszczęśliwszy okres w moim życiu. A ja wciąż jestem roztrzepaną, emocjonalnie pocharataną wariatką, klnę jak szewc i wkurwiam się o byle co, mając przy okazji też wszystko w dupie, jednakże… wtedy w grudniu zrodziła się nowa część mnie, zupełnie inna niż dotychczasowa „ja”. troska, uśmiech i wewnętrzny spokój. masa, ogrom miłości. We mnie zaszła ewolucja a nie rewolucja. Nowa, kochana, czysta i na wskroś idealnie piękna istota mojego człowieczeństwa.
Nie chciałam mieć dzieci, używając argumentu, że ze swoim życiem sobie nie radzę, a co dopiero życie „cudze”. Jednak mam córkę. Jej życie jest radosne, beztroskie i spokojne. Moje wciąż przypomina worek wściekłych kotów, ale teraz to wszystko ma zajebisty sens.
Zawsze powtarzam, że nie skala problemu jest najważniejsza, a to jak sobie z nim potrafimy radzić. Przez lata też przechodziłem ten stan, kiedy zastanawiasz się po co tak naprawdę się dalej męczyć. Dla kogo ? Pustka wokół mnie paradoksalnie miażdżyła całego „mnie”. Przeszedłem w stan egzystencji, bo życiem tego nie można było nazwać. Teraz po wielu latach mogę stwierdzić, że to przeszłość, to już za mną. I tak naprawdę nie wiem jak mi się udało z tego wykaraskać. Ciężko wyjść z tego stanu samemu, bez bodźca, czy to będzie dziecko, czy osoba która obdarzy uczuciem, czy też odpowiednia pomoc specjalisty. W moim przypadku chyba pomógł zbieg okoliczności i wydarzenia przeplatające się w moim życiu. Najważniejsze jest to, że wyrywając się z takiego dna stałem się na tyle silny, że potrafię znieść praktycznie wszytko.
Starą duszę mam od zawsze, a historia podobna do Twojej zdarzyła mi się, kiedy miałam 17 lat. Też guz, ale w innym (strategicznie ważnym dla matki karmiącej) miejscu. Oczywiście był niegroźny, ale oczywiście ja „umierałam” na niego jakieś 3 lata i na tysiąc sposobów, zanim zorientowałam się, że sama stwarzam swoją chorobę…
Co do lekarstwa czy recepty, to auważyłam że wiek robi swoje. Mam tu na stanie przyszywaną, 86 letnią babcię – kobieta przeżyła wszystko co mogła i codziennie się uśmiecha… Prawie jak w Traktacie łuskaniu fasoli, dla mnie książce bardzo ważnej…
Dzieci, jako zajęcie (głupio zabrzmiało) bardzo pomagają…
Zauważyliście, że najmłodsze (najbardziej zadbane i najzdrowsze) są te babcie i ci dziadkowie, którzy ciągle mają do czynienia z dziećmi? Ergo, mają dla kogo żyć?
Nie tylko Ty ;). Wczoraj skończyłam swoje 21 urodziny więc to dobry czas na wspominki…dokładnie 3 lata temu byłam w podobnej sytuacji opisanej przez Ciebie. Przeszłam przez te leki,ich skutki uboczne.Na zmianę umierałam,płakałam i śmiałam się przez łzy. Przetrwałam wszystko dzięki swojej mamie, która nie krytykowała i nie wbijała we mnie wzroku z miną zdradzającą słowa „weź się kuźwa dziewczyno ogarnij.Młoda jesteś,a życie ucieka ci przez palce”. Wiedziałam,że jest ktoś kto we mnie wierzy choć sama nie wierzyłam,że będzie lepiej. Było…było coraz lepiej. Nie zostałam mamą ale poznałam swojego obecnego chłopaka. Wtedy myślałam,że nie dam rady i porywam się z motyką na słońce ale szybko te obawy zniknęły. Stał się moją siłą napędową. Miłość,przyjaźń były dla mnie najlepszą terapią. Nie miałam czasu myśleć jak bardzo jest źle, jak bardzo moje życie jest pokręcone i co się jeszcze w nim wydarzy. Chyba najlepszą receptą jest właśnie żyć „tu i teraz” i mieć z kim to życie dzielić ;). Pozdrawiam
Prawdziwie, tekst pierwsza klasa .
Ola napisała o sprawach, które w jakimś stopniu, mniejszym bądź większym można utożsamić ze swoją osobą. Nie ma nic cenniejszego niż własny rozum ale – trzeba wiedzieć, że w naszym umyśle są dwa obszary działania czyli świadomość i podświadomość. Co ważne myślimy, rozumiemy, dokonujemy wyborów i podejmujemy decyzje świadomie, a podświadomie akceptujemy to o czym myślimy, nadajemy temu realny obraz. Podświadomość to nasze emocje, wyobrażenia. Gdy nasze myśli są złe to niestety wyniknie z nich coś złego, a jeśli myślimy pozytywnie wyniknie z nich dobro.:) -ot tak po prostu. Podświadomość akceptuje i urzeczywistnia to, co pomyślimy i powiemy. Duża moc sprawcza jest w naszych umysłach, od nas samych wiele zależy. Należy myśleć pozytywnie, wierzyć w swoje szczęście i powodzenie a tak będzie.
Joseph Murphy napisał: „wszystko, w co Twoja świadomość uwierzy i co uzna za prawdziwe, podświadomość zaakceptuje i urzeczywistni. Uwierz w powodzenie, boskie przewodnictwo, właściwe działanie i wszelkie błogosławieństwa, jakie niesie życie (…)” Polecam
Olu uwielbiam czytać Twoje teksty
nie przebrnęłam przez Murphiego… A może powinnam.Pozdrowienia kochana, moc pozdrowień!
Radomska jak zwykle wymiatasz. Szczerością i autentyzmem, ale to Ci już chyba pisałam. Piszesz, że to były zmarnowane lata, a ja się zastanawiam, czy gdyby nie nasze rowy mariańskie i największe dna świata (ach jak ta nasza głowa potrafi wszystko wspaniale napompować…) docenilibyśmy czas zwykłego wkurwienia i najzwyklejszej w świecie gleby… Bo myślę, że nie. Aczkolwiek, mogę przecież pisać tylko o sobie 🙂 Pozdrawiam 🙂
a co nam innego pozostało, niż udawać, że czerpiemy naukę, a nie zjebałyśmy ? 😀 buziak!
Całkiem przekonująco (przekonywująco?) udajesz 🙂 Udawaj tak dalej, bo mi się to przydaje 🙂
Cudownie jest być zmęczonym i wkurwionym. Nie cierpię Weltschmerza.
Nie wiem czy to była depresja… przez kilka ładnych lat czulam sie zajebiście nieszczęśliwa. Napewno sytuację pogarszal fakt tkwienia w toksycznym związku… i tak przyszedł moment w którym stwierdziłam miej wyje*ane a będzie ci dane. Z uśmiechem na ustach powtarzałam ze mężczyźni to podgatunek i dlatego poszukuje tylko dawcy. On z uśmiechem na ustach przyjął to stwierdzenie i pół roku później dowiedział się że będzie ojcem. A ja cała roztrzesiona nie wiedziałam nawet czy chce tego dziecka. Jedno spojrzenie i jeden uśmiech sprawiły że moje życie stanęło na głowie. Brak życiowych planów zamienił sie na konkretny plan. Być jak najlepszym rodzicem. Z czasem dowiedziałam sie ze bycie dobrym rodzicem wiąże się z byciem szczęśliwym człowiekiem. Jedno bez drugiego jest nieosiągalne. I choć żałuję że z moim połowkiem nie mieliśmy okazji na zdobycie wielu spontanicznych wspomnień, wiemże lepszego ojca i życiowego partnera znaleźć nie moglam (choć po prawdzie sam do mnie przyszedł). A to że nasze najcudowniejsze chwile związane są z Zośka… jakoś nie żałuję
Może dzieci to jeszcze nie jest pomysł dla mnie, ale i tak dziękuję Ci za ten artykuł. Pokazuje mi on że moje 20 lat to jest trudny okres, że trzeba podjąć wiele decyzji, że dzieje się dużo rzeczy nowych i że moje nerwy, obawy to cały czas okres dojrzewania, a nie moje wyimaginowane rozterki:)
PS. Bycie zmęczonym i wkurwionym to chyba główna cecha współczesnego, pędzącego świata, ale o wiele przyjemniejsza niż bycie zagubionym i niepewnym:)
Aleksandro, przepraszam, że nie skomentuję wpisu, nie są to bliskie mi sprawy. Mogę powiedzieć tyle, że cieszę się, że wszystko wreszcie Ci się układa.
Tak naprawdę piszę tylko dlatego, bo – jak widzę – większość czytelników potrafi się tylko wzruszać i piać z zachwytu, a nikt nie dostrzegł paskudnego błędu. Mianowicie nie „pernamentnie”, ale „permanentnie”! Nie wydaje mi się, by była to literówka, bo błąd wystąpił w tekście dwa razy. Jest to jeden z tych baboli językowych, które rażą mnie najbardziej. Niby mogłabym odpuścić i nie truć dupy o jedno słowo, ale jestem ofiarą własnych natręctw i byłoby mi źle, gdybym to zostawiła. Mały Sheldon Cooper w mojej głowie powtarza: „powiedz jej, powiedz jej!”. No to mówię 😉
Przy okazji – „nieobce” w takim kontekście pisze się łącznie.
To nie jest hejt, ani czepianie się na siłę. Po prostu jeśli chce się żyć, czy też już po części żyje się z pisania, to myślę, dobrze takich rzeczy pilnować.
Pozdrawiam 🙂
Ale Puella! NAprawdę mi nie musisz tłumaczyć, że to nie hejt 🙂 Ja cholernie dziękuję za czujność – mi jej brak ze względu na brak snu i pory pisania ( nie tłumaczę się, nic nie usprawiedliwia mnie skro puszczam teksty w świat!) ucałuj swojego Sheldona, a ja lecę poprawiać babole póki mam chwilę czasu, kłaniam się- pokorna i wdzieczna 🙂
Ola bardzo Ci dziekuje za ten wpis. Dalas mi nadzieje. Od kilku miesiecy moj tata walczy z depresja, niedawno udalo sie go zachecic na wizyte u specjalisty, Jest na etapie psychotropow, ktore narazie bardziej mu szkodza niz pomagaja. Czekam na ten magiczny dzien kiedy powie, ze jest lepiej, ze juz tak nie boli… Pozdrawiam Cie serdecznie
początki są trudne.znalezienie.właściwych leków tez.ppwodzenia dla taty!!
Żebyś wiedziała, że to nie dno rozpaczy, a właśnie pospolita gleba. Najważniejsze, by oswoić wroga, zrozumieć metode działania „przeciwnika”, który niszczy nasze życie na całej linii. Nie wiem czy mi odpowiesz na to pytanie, ale bardzo mnie to ciekawi czy w czasie ciąży – brałaś leki czy odstawiłaś. Myślę, że to ważny wątek dla wielu kobiet. Pozdrawiam Cię serdecznie
Depresja to ciężka choroba, ale już samo zdiagnozowanie jej jest początkiem leczenia, często chorzy nie wiedzą, że potrzebują pomocy. Bardzo dobrze, że Tobie się udało z tego wyjść i odnaleźć sens w życiu 🙂 Pozdrowienia 🙂
Mentalne rewolucje są dobre, o ile pozwalają nam zaktualizować się do nowszej, lepszej wersji samych siebie. Ważne jednak, by chcieć zmian, bo w przeciwnym wypadku żaden lekarz nie pomoże. Gratuluję więc tych zmian, które Cię uszczęśliwiają. 🙂
A ja mam swoją teorię. To nie jest tak, że macierzyństwo Cię zmieniło. Po prostu nagle w Twoim życiu pojawiła się Pani Odpowiedzialność (za najważniejszą istotę w całym wszechświecie) i trzepnęła Cię na odlew z lewej, z prawej i jeszcze raz z lewej. Wtedy wstałaś, otrzepałaś się z piasku, pozbierałaś zabawki i wyszłaś z piaskownicy. Przestałaś się bawić, szukać sobie roli (tej nieszczęśliwej, zagubionej i przez to zapewne frapującej osoby), bo rola sama znalazła Ciebie. I stałaś się niestety – stety? – zwykłym człowiekiem, odsiałaś ziarna od plew i zaczęłaś naprawdę żyć. Gratuluję 🙂 U mnie nie było wcześniej aż tak dramatycznie, ale też odczułam taką zmianę.
Moja córeczka Ewa też ma 10 m-cy. Piękny wiek u dziecka, prawda? 🙂 Moi znajomi w dużej mierze są bezdzietni, a nawet jeszcze nie pożenieni. Złapałam się na tym, że kiedy słyszę o tym czym się przejmują moje koleżanki, albo kiedy powtarzają mi plotki myślę sobie: „Boże, gdyby ci ludzie mieli rodziny to życie by im wszystko poustawiało na właściwych miejscach. Nie mieliby CZASU i GŁOWY do tego, żeby się zajmować takimi pierdołami…”
Przejrzę resztę bloga i zapraszam oczywiście w wolnej chwili do siebie 😉
Pozdrawiam!
Często Cię czytuję, rzadziej komentuję, ale ten tekst pomógł mi wiele zrozumieć. Przeszłam podobną historię, chociaż matką nie jestem i póki co nie zamierzam być, chociaż mam już 24 lata. To co odkryłam dzięki lekturze tego wpisu, to fakt, że ciągle uciekałam i nie potrafiłam się mierzyć z przeciwnościami, co nie do końca jest prawdą, tak czy tak, przełomem okazało się siadnięcie z dupą i przemyślenie gdzie tkwi problem i chociaż wciąż jestem roztrzepana, z nieustabilizowanym życiem zawodowym, nie wiem dalej czy będę mieszkać tu we Francji czy w Berlinie a ciągłe przemieszczanie spowodowało, że mieszczę się w dwie walizki i trzy kartony a wynajmowane mieszkanie zmieniam średnio co 3 miesiące, a w głowie więcej planów niż czasu w życiu – odkryłam, że histerie są po prostu niepotrzebne, każdy jest czasem smutny i zagubiony, ale to nie powód by czynić z tego filozofię i to pomogło, podobnie jak ruszenie swojej dupy w kierunku działania, bo jak się okazało człowiek zajęty to człowiek bez czasu na filozofowanie, a to czy zajmie się sobą, sportem, czy działalnością społeczną, to już chyba nie ma znaczenia. I co więcej też jestem wkurwiona, ale czasem. I nie robię już z tego dramatu. Dzięki za przypomnienie, że tak wygląda życie.
Przyznam się szczerze, że po części identyfikuję się z Twoimi przeżyciami. Co prawda ja od początku wiedziałam, czego chcę, miałam wyznaczony cel, ale nie widziałam w niczym sensu, byłam często przygnębiona, momentami miałam nawet skłonności samobójcze (a przy tym ciągle upierałam się, że sama sobie poradzę ze wszystkim). Dopiero założenie rodziny, w tym nieplanowane macierzyństwo, wszystko zmieniło na lepsze, bo znalazłam zagubiony sens życia, stałam się radośniejsza. Cieszę się, że i Tobie macierzyństwo pomogło się odnaleźć. Cieszy mnie również to, że poruszyłaś ten temat, bo sporo ludzi miało/ma do czynienia z depresją, czy to swoją własną, czy kogoś bliskiego, a mam wrażenie, że wciąż jest niedoceniana.
Przepraszam, miało być bagatelizowana, nie niedoceniana 🙂
Czy wiesz po co żyjesz? Celem życia jest zbawienie duszy, bo masz do wyboru niebo albo piekło.
Jako matka trójki dzieci twierdzę że jednak się zmieniamy…i to chyba dobrze.
Wspomniana tu przez kogoś gleba jest cudowna odskocznią od rzygania tęczą, która strasznie nieraz mdli.
świetny wpis. Dający nadzieję. Wkrótce zaczynam terapię na nerwicę lękową. Przerażona wszystkim, życiem, pracą, szkołą. Jestem w tym samym wieku co Ty, kiedy miałaś depresję. Znalazłam dla siebie promyk nadziei, że może i mnie uda się stanąć za jakiś czas na nogi? Wrócić do pracy, szkoły, zacząć wychodzić z domu, założyć rodzinę. Bardzo tego pragnę, a jednak się boję…
Podobna historia, ale z trochę innym tłem.
Miałam 20 lat. Byłam rozsypana na kawałki, bo ciągle miałam za duże wymagania. Musiałam brać leki już wtedy, od lat leczona u psychiatry, diagnoza w wieku dorosłym – Asperger. Muszę ogarnąć, co to znaczy. Nic nie było ułożone w moim życiu. a ja miałam kryzys.
Jadę na studia, robię staż, uczę się czterech języków naraz (na studiach miałam 3), ciągle się trzęsę o to swoje zdrowie i abrakadabra – mam jeszcze niby CHAD, dostaję zestaw leków, załamuję się nerwowo, studiów nie kończę, na Erasmusa nie jadę, szpital… kolejny rok to chciane studia, związek, ale problemy z żołądkiem, jazda na hamulcu, frustracja… i co? Nie da się tak żyć, więc zmieniłam, co się da. Źle, jeśli dziecko musi być otrzeźwieniem, ale zgadzam się z całą resztą 🙂
Powodzenia 🙂
Historia w żadnym wypadku nie jest nudna. Mało tego, jest bardzo budująca i jestem pewna, że może być bodźcem dla innych zagubionych. Tobie tym czasem szczęścia i radości życzę. 🙂
Ciekawy wpis jak i wypowiedzi komentatorów. Człowiek ma nie tylko układ krwionośny, kostny, itd., ale i psychologiczny. Co ciekawe zależą one wszystkie w ważnej części od… źródła energii, ATP mianowicie – http://www.stachurska.eu/?p=13441 . Dostępna ilość ma znaczenie. Wytwarza je osobista wątroba gdy ma po temu warunki, czyli nie musi przetwarzać węglowodanów na tłuszcz skoro ten tłuszcz organizmowi można dać gotowy z talerza…
Pięknie pozdrawiam 🙂
Polecam również – http://nowadebata.pl/2011/10/30/szalenstwo-antydepresantow/ i inne na ten temat na tej stronie.
Odżywiam się zdrowo, jem owoce i warzywa, spożywam posiłki regularnie, nie stresuję się za bardzo. To i wiele innych wpływa, że dobrze wyglądam jak na swój wiek. Nie mam nadwagi, co w tych czasach coraz więcej z nas zmaga się z tym problemem. Ale nie ja. Polecam świetną metodę(idealnafigura.com/gberes), dzięki której teraz wyglądam lepiej, młodziej a co najważniejsze świetnie się czuję.
A ja napiszę tylko: dziękuję za ten tekst! Czasami trafiamy na coś przypadkiem i staje się to motywacją do działania. 🙂
:*
dziecko jako zajęcie odrywające myśli od bólu istnienia, jako cel którego brakowało, uznanie go za nadrzędny i dominujący… no cóż lepszy cel taki niż żaden… pogoń za spełnieniem… czy dziecko to spełnienie.. a co będzie jak dorośnie, zacznie mieć problemy emocjonalne, wykrzyczy matce że nigdy go nie kochała, a na dodatek jest porąbana… dziewczyny… dziecko to huk roboty absorbujący myśli, ale nie lekarstwo na problemy… wyluzujcie… bo tak naprawdę nic nie jest ważne… bo wszystko co nas otacza jest zbyt kruche aby być ważne… na niczym nie da się zbudować „domu”… popłynąć z prądem, poddać się życiu, cieszyć się z każdej chwili, rzeczy, sytuacji… jak to mówią… chcesz rozśmieszyć boga… powiedź mu o swoich planach..
to co? z porodówki do trumny i czekamy? ważne jest to,czemu my nadajemy ważność. nie opowiadam już bogu, nie wychylam się, żeb sobie nie przypomnia, że za długo spokój u mnie..
trochę spacje i przecinki Ci szaleją, a poza tymi szczegółami czułam się jakbym czytała o sobie… Mnie też uratowała ciąża. My babki mamy pod tym względem całkiem dobrze, hormony zrównoważą to i owo i można jakoś żyć. Chociaż nie jest powiedziane, że ten cholerny, mroczny bakcyl gdzieś tam się nie czai na kolejny atak…
dorobię się kiedyś edytora, albo okularów lepszych. Tudzież snu. pozdrawiam 🙂
Bycie mamą leczy z „głupot”. Ja też dzięki mojej córeczce wróciłam do normy. Żadni lekarze, leki, psychologowie tak mi nie pomogli jak moja córcia. To niesamowite!!!
Pozdrawiam
Mnie dzieci dobiły. Przez wiele lat budziłam się z uśmiechem a dopiero potem przypominałam sobie że jestem matką i uśmiech znikał. Teraz jest to już tak we mnie wżarte, że straciłam nawet te krótkie chwile szczęścia rano. Gdybym tylko mogła cofnąć czas … Tak, dbam o dzieci. I żałuję każdej chwili z nim spędzonej. Zabijająca upierdliwa nuda wymieszana z chaosem. Tak, uśmiecham się i mówię im że ich kocham. Pewnie wiedzą że nie. Uciekam w komputer i sieć aby nie musieć z nimi gadać. I liczę lata choć wiem , że to niestety dożywocie.
Bardzo współczuję, i im i Tobie. Mam nadzieję, że szybko dadzą Ci żyć i jakoś poradzą sobie w życiu bez Twojego wsparcia. matka to nie cały świat, a brak matki to chyba nie koniec świata.
Alkoholik zawsze bedzie alkoholikiem i my niestablne emocjonalnie zawsze bedziemy niestabilne emocjonalnie! Pamietaj, zawsze trzeba byc czujnym. Piszesz ze „dziecko pomoglo”, nie autorko.
My jako matki swoja postawa uczymy dzieci.
Pisze to jako dziecko wlasnie takiej mamy jak Ty i pisze to jako matka 3latka.
każdy jest dzieckiem jakiejś kobiety a nie tworu z podręcznika pedagogicznego. jestem czujna. nieidealna i wiem, że córka powieli schematów wiele z którymi ja nie umiałam wybrnąć. Gdyby miała urodzić się odpowiedniej i gotowej na to kobiecie, mogłoby jej nie być.A jest i jest cudowna. Jestem niestabilna emocjonalnie,ale uczę sięz tym żyć i dziecko pozwala mi nabrać dystansu do swoich wahań nastroju. Zwyczajnie dobrze mi robi, że nie amm tyle czasu żeby rozważać o sobie. I nigdzie nie napisałam, że to uniwersalne doświadczenie. macierzyńtwo takich osób jak y i ja to pstryczek od losu- łatwo było wytykać błędy własnej mamie, teraz smakujemy jak ciężko ich nie powtarzać. Lekcja pokory.
Zapomnialam dodac ze bardzo nieodpowiedzialny jest Twoj tekst autorko, bo niektorzy moga odebrac go w niewlasciwy sposob czyli, ze dziecko jest lekarstwem na problemy emocjonalne lub psychiczne. Skoro piszesz o tak waznych i delikatnych sprawach powinnas w sposob jasny i konkretny zastrzec o tym ze nie jest tak ze dziecko pomaga itp.
Nie doczytałaś, napisałam to jasno i konkretnie.
U mnie odwrotnie, bezpłodność spowodowała koszmarne nasilenie depresji, która i tak zawsze czaiła się pod progiem. Ale fakt, nie była jej przyczyną samą w sobie, jedynie tą ostatnią kroplą.
Mam ponad dyche lat więcej od Ciebie I rowniez przez to przychodzilam I przechodze…bo to wraca (niestety). Rowniez podobnie do Ciebie zawsze mialam przerost ambicji I tu moge CIE picieszyc ze z biegiem czasu czlowiek sobie popuszcza. Pozdrowienia z Tekasasu I ciesz sie Lenka 🙂
Ja mam borderline, tzn niezdiagnozowane….. za sobą 3 psychologów, przerwane terapie, jednego psychiatrę, który przepisał mi leki. Leków nie brałam ze strachu i rodzina doradziła żeby lepiej nie brać bo będzie gorzej niż jest…..i już nie mogę…… Czuję, że dłużej nie dam rady. Tkwię w toksycznym związku od 8,5 roku. Wczoraj znowu miałam myśli samobójcze. Wszyscy się ode mnie odsunęli ponieważ istniał tylko mój „partner”-oprawca. Zostałam sama, wciąż popełniam te same błędy. Ja męczę się tak już 32 lata……Przeszłam przez maltretowanie, gwałt, zdrady, poniżenia, przemoc psychiczną, wyzysk finansowy……myślałam że jest już lepiej że dam sobie radę – sama ale znowu. Czuje że we mnie mieszka mój największy wróg……
Się zgadzam i nie. Dzieci to nie zapchajdziura. Co się stanie jak podrosną? Usamodzuelnią? Czy ktoś, kto dzieci posiada nie powinien być w stanie coś(mądroścć życia i wartości) im umieć przekazać? A razem z zapłodnieniem ta wiedza nie spływana człowieka. Nawet na kobietę!! Zastanówcie się panie troszkę czytając ten wpis. (Dla mnie chory i na pewno zdiagnozowany już)
Mi również macierzyństwo pomogło w wielu kwestiach,teraz mimo zmęczenia i niewyspania czuję,że żyję i cieszę się tym co mam,wcześniej miałam za dużo czasu na myślenie o pierdołach i skupianiu się na rzeczach nie istotnych 🙂
Kurcze, jak dobrze, że to wszystko napisałaś. Ludzie się gubią i to naturalne, ale warto czasem powiedzieć o tym głośno. Może wtedy komuś będzie łatwiej się odnaleźć.
Witaj
to co powiedziałaś bardzo mnie poruszyło. czy na prawdę myślisz, ze próbą uleczenia świata, pomocy mu, rozwiązania dręczących go problemow to próba uczynienia go lepszym by było nam w nim żyć łatwiej, milej?
spójrz na Richarda Bransona chociażby, ma wszystko, kochającą rodzinę, przyjaciół, masę pieniędzy, zdrowie, pasje i to co kocha najbardziej, to pomoc światu w rozwiązywaniu jego problemow
to wszystko zależy kochana, pomaganie może być nasza misja życiową, spędzeniem naszej wewnętrznej siły
Hm… czytam i jakby było o mnie… podobna historia 😉 zaczęłam brać leki, znalazłam mojego obecnego męża, ogarnęłam się trochę, pojawiła się córcia, ogarnęłam się prawie zupełnie 😉
I też nie chciałam się nigdy ustatkować, mieć dzieci… gotowanie? sprzątanie? było a fe, a teraz to uwielbiam 🙂
Dobra pani neurolog była i miała rację – trzeba żyć i martwić się o bieżące sprawy a nie przejmowac się wymyślonymi chorobami, komentarzami innych, niepewną przyszłością
Wszystkiego najlepszego Radomska – z okazji świąt, przeprowadzki i tak ogólnie, życiowo 🙂 Trzymaj się